Po miesiącu szalonej podóży przez cztery kontynenty, moja niezwykła przygoda dobiega końca. Ostatnie dni spędzam w Kuala Lumpur i okolicach. Mieszkam u Malezyjczyków, tak więc mam okazję "od środka" poznać ich zwyczaje i kulturę. Przedostatniego dnia mojego pobytu wybieramy się do Batu Caves - jednej z największych i najbardziej efektownych atrakcji Kuala Lumpur. Batu Caves to kompleks ogromnych jaskiń znajdujących się na przedmieściach miasta. To również bardzo ważny cel pielgrzymek dla Hindusów. Znajdują się tam świątynie oraz 43-metrowa, złota figura hinduskiej bogini Murugan. Do jaskiń prowadzą schody liczące 272 stopnie.
Schody do jaskini opanowane zostały przez małpy! Trzeba uważać, bo te bardzo niegrzeczne zwierzęta lubią zabierać różne przedmioty mijającym je turystom. Łupem najczęściej padają siatki z jedzeniem, lub pamiątkami. Sam byłem świadkiem zabawnej sytuacji, kiedy amerykański turysta gonił małpę, która właśnie zabrała mu kupione w okolicznym sklepie pamiątki.
Po kilkunastominutowej wspinaczce docieramy do jaskiń. Są ogromne, wysokość stropu to ponad 100 metrów! Wewnątrz znajduje się kilka świątyń/ołtarzy - miejsc kultu hinduistów.
Wszystko, od jaskiń, po schody i figurę bogini jest orgomne i robi ogromne wrażenie. Batu Caves to właściwie ostatni punkt programu zwiedzania Kuala Lumpur. Po południu z moim znajomym wybieramy się do centrum sportowego pograć w badmintona - narodowy sport Malezyjczyków. To właśnie oni i Chińczycy zdominowali światowe rankingi tej niezwykle efektownej dyscypliny. Sam przez kilka lat trenowałem badmintona wyczynowo, tak więc bez obaw, wstydu nie przyniosłem ;). Następnego dnia cała Malezja oszalała ze szczęścia, kiedy ich rodak Lee Choing Wei wygrał prestiżowy turniej All England pokonując w finale odwiecznego rywala z Chin. Ostatni dzień zleciał na odpoczynku i przygotowaniach do wyjazdu. Na pożegnanie wybraliśmy się do tzw. Japanese Buffet Restaurant. To rodzaj restauracji, w której płacimy określoną kwotę i w formie szwedzkiego stołu możemy jeść co tylko chcemy. Za wejście do tego typu restauracji w Kuala Lumpur trzeba zapłacić od około 30 do 120 PLN. Ogromny wybór azjatyckich potraw! Chyba nie muszę mówić jaka do gratka dla wielbiciela tamtejszych smaków! Znajomi zajadają się moimi "ulubionymi" lodami z... fasolą.
Wylot z Kuala Lumpur tuż po północy. Na lotnisko przyjeżdżam więc późnym wieczorem. Szybka odprawa przy stanowisku self check-in. Polecam szczególnie tym, którzy nie chcą się za bardzo chwalić wagą bagażu podręcznego ;). Z moim 10 kilogramowym bagażem (dozwolone 7 kg) bez problemu przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa i docieram do wyznaczonej bramki. Już widzę, że znowu będzie ciasno. Moje podejrzenia potwierdzają się w samolocie. Duży Airbus A340 w barwach Oakland Riders (amerykański zespół footbolowy, którego Air Asia jest sponsorem) wypełniony jest do ostatniego miejsca. Startujemy zgodnie z rozkładem. Za oknem światła wielkiej, prawie 5-milionowej aglomeracji Kuala Lumpur. Przede mną prawie 14 godzinny lot do Londynu! Na szczęście miejsca na nogi, tak jak we wszystkich samolotach Air Asii, jest sporo. Mogę całkowicie wyprostować nogi pod siedzeniem przede mną. Po około godzinie lotu, światła w samolocie zostają przygaszone. Udaje się na kilka godzin usnąć. Wschód słońca łapiemy gdzieś nad Azją Środkową. Chmury podświetla piękna różowa poświata.
Lot przebiega bez żadnych nieprzyjemnych przygód. Z okna obserwuję szczyty Kaukazu, potem wybrzeże Morza Czarnego, Krym a wkrótce również zaśnieżone pola uprawne Polski. Zachodnią Europę przykrywają chmury. Tak też jest w Stansted. Lądujemy w gęstej mgle. Przez plecy przechodzą mi ciarki. Dokładnie miesiąc temu z Londynu Stansted wyruszyłem na zachód do Nowego Jorku. W tym momencie, przylatując ze wschodu, zamknąłem całe kółko dookoła świata! Nie ma jednak czasu na świętowanie. Następny lot za godzinę i 40 minut! Na szczęście lot z Kuala Lumpur bez opóźnień. Spokojnie i szybko przechodzę odprawę paszportową i przez halę przelotów kierują się z powrotem do kontroli bezpieczeństwa. Tu w kolejce stoję jakieś 20 minut. Wszystko jest pod kontrolą. Kiedy w końcu docieram do mojej bramki, do boardingu zostało jeszcze około 20 minut. Lecę starym poczciwym Ryanairem do Sztokholmu Skavsta. Również tutaj udaje mi się uniknąc kontroli bagażu. W tym przypadku problem mógłby być jedynie z wymiarami, bo dopuszczalna maksymalna waga to 10 kilogramów. Pracownicy Ryanaira na lotnisku Stansted znani są ze swojej skrupulatności... Od razu czuję, ze wróciłem do Europy. Samolot niemal pusty. Pierwszy raz nie ma kompletu (lub prawie kompletu) od opuszczenia Europy na pokładzie Iceland Express! Za oknem śnieżno-zimowy krajobraz Szwecji.
Na lotnisku Skavsta mam ponad 6-godzinną przesiadkę. Kolejny lot liniami Wizz Air do Poznania dopiero o 17:15. Swoją drogą, miałem lecieć do Łodzi, ale trasa Sztokholm Skavsta - Łódź została zlikwidowana około 10 godzin po tym jak kupiłem bilet. Zaproponowano mi zwrot pieniędzy (jakieś 30 PLN), przyznanie kredytu (jakieś 30 PLN) na zakup kolejnego lotu, bądź zmianę trasy. Wybór padł na Poznań - najwygodniejszy dojazd do Warszawy. Niestety za bilet kolejowy z Poznania do Warszwy płace kilkakrotnie więcej niż za bilet z Łodzi do Warszawy. Tego Wizz Air niestety już nie pokrywa. Cóż, urok i ryzyko latania tanimi liniami lotniczymi za 30 PLN ;). Podczas 6-godzinnego postoju w Skavsta, decyduję się na krótką wycieczkę do okolicznego miasta - Nykoping. Bilet na lokalny autobus kosztuje około 12 PLN w jedną stronę. Przejazd trwa około 15 minut. Ehh Szwecja... Kilka godzin spędzam spacerując ulicami małego, choć urokliwego miasteczka.
Jakże inne klimaty w porównaniu z Azją Południowo-Wschodnią! Z jednej strony jest zimno i śnieżnie, ale z drugiej ogarnia mnie miłe swojskie uczucie powrotu do domu, w moje strony. Na lotnisko docieram jakieś półtorej godziny przed odlotem. Airbus A320 Wizz Aira również w połowie pusty. Zmęczony przesypiam większą część lotu. Budzą mnie promienie zachodzącego słońca w momencie kiedy samolot znad Bałtyku wlatuje nad Polskę.
Pode mną w pięknej czerwonej poświacie zachodzącego słońca nadbrzeżne jeziora Bukowo i Jamno pod Koszalinem. Jestem w domu!
W kolejnym, już ostatnim odcinku bloga, zapraszam na obszerne podsumowanie całej podóży :)
komentarze
- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres