Po prawie całonocnej jeździe autobusem docieramy rano do Manili. Gdy wysiadamy z klimatyzowanego autobusu na dworcu Pasay, po raz pierwszy uderza w nas prawdziwy żar filipińskiego słońca. Jest niemiłosiernie gorąco. Za cztery godziny mamy samolot do Puerto Princesa na wyspie Palawan. To kierunek "niespodzianka" którego wczesniej nie uwzględnialiśmy w planie podróży! :)
(z powodu awarii karty pamięci od aparatu, w tym odcinku niestety tylko jedno zdjęcie)
Na szybko jemy obiad w miejscowym fast foodzie JollyBee. To lokal wyraźnie robiony na wzór McDonaldsa. Jedzenie smakiem nie odbiega od amerykańskiego pierwowzoru. Łapiemy taksówkę na lotnisko. Taksówkarz w Banguio poradził nam, żeby z dworaca Patay na lotnisko nie płacić więcej niż 200 pesos, czyli około 14 PLN. Taką też cenę ustalamy z kierowcą. Nasze doświadczenie z Manili - łapać białe taksówki i ustalać dokładną cenę przed wejściem do samochodu. Przejazd na lotnisko trwa około 15-20 minut. Przed wejściem do terminalu kolejka. Wszystkie bagaże wnoszone na teren lotniska muszą być prześwietlone. Odstajemy swoje i wchodzimy do budynku lotnisko Nino Aquoi. To będzie nasz pierwszy lot liniami Cebu Pacific. Ich ceny śledziliśmy już od kilku miesięcy. To jeden z najtańszych przewoźników w całej Azji. Ceny porównywalne do Air Asii i Ryanaira. Za przeloty w obie strony wewnątrz Filipin w dobrej promocji można zapłacić około 70-100 PLN. W przypadku lotów zagranicznych - około 150-250 PLN. Zależy od kierunku. Z Manili Cebu Pacific lata między innymi do Malezji, Singapuru, Wietnamu, Chin, Tajwanu, Japonii, czy Korei Południowej. Trzon floty stanowią nowe Airbusy A320. Te same, które latają w barwach Wizz Aira. Kolejka do odprawy dość długa. Odprawiliśmy się już wcześniej przez internet, ale nadajemy jeden bagaż, tak więc trzeba stać. Po odprawie kierujemy się w stronę "wylotów". I kolejna bramka. Tym razem każdy pasażer płaci podatek wylotowy w wysokości 200 pesos. Pierwszy raz spotykamy się z tego typu praktyką. Kolejny przystanek to kontrola bezpieczeństwa. Też nieco inne reguły niż na lotniskach europejskich. Nie ma obostrzeń dotyczących wnoszenia na pokład płynów. Spotyka nas jednak inna niespodzianka. Strażnik prosi mnie na bok i informuje, że nie mogę wnieść na pokład małego statywu. Ten sam statyw woziłem już w bagażu podręcznym wieloma liniami przez wiele lotnisk na całym świecie. Są dwie opcje: skonfiskowanie statywu lub cofnięcie się do hali odpraw i nadanie go jako bagaż.
Cofam się więc do stanowisk odpraw. Kolejki jeszcze dłuższe niż były. Nie uśmiech mi się stanie jeszcze raz ponad 20 minut, kieruję się więc do stanowiska "add luggage". Wyjaśniam w czym problem i bez problemu bezpłatnie nadaję statyw jako dodatkową sztukę w ramach odprawionego już wcześniej bagażu. Obawiam się, że w pewnych dobrze nam wszystkim znanych europejskich tanich liniach lotniczych nie poszłoby tak łatwo ;). Duży plus dla Cebu!
Szybko dołączam do reszty i idziemy pod naszą bramkę. Niestety okazuje się że samolot do Puerto Princesa będzie miał 30 minut opóźnienia. W końcu przy rękawie obok nas parkuje Airbus Cebu Pacific. Osoby mające miejsca w tyliej części samolotu kierowane są schodami i przez płytę lotniska (miejsca bezpłatnie i losowo przyznawane sa podczas odprawy). Dzięki temu mamy możliwość zrobienia kilku zdjęć maszyny, którą polecimy. Wnętrze samolotu sprawia wrażenie jakby był dostarczony do Cebu Pacific maksymalnie 1-2 lata temu. Załogę pokładową stanowią tylko młode i musimy przyznać bardzo efektowne dziewczyny. Planowany czas lotu to 1 godzina i 15 minut. Czas zlatuje bardzo szybko na pisaniu relacji :). W końcowej fazie lotu stewardessy organizują kilka krótkich konkursów z nagrodami dla pasażerów. Tuż przed lądowaniem kapitan informuje, że przed nami w Puerto Princesa ląduje inny wolniejszy samolot, tak więc będziemy musieli jeszcze trochę poczekać. Zataczamy na niskiej wysokości koło nad oceanem po czym kierujemy się w stronę pasa startowego. Pilot wykonuje jeszcze kilka zakrętów niczym w narciarskim slalomie i ustawiamy się na wprost pasa. Lądowanie nie należało do najgładszych ;). Z samolotu wysiadamy podstawionymi schodami. Od razu uderza gorące bardzo wilgotne tropikalne powietrze. Witamy na Palawanie! :)
Nauczeni radami z Lonely Planet, z lotniska łapiemy tricykla prawie do centrum Puerto Princesa za 50 pesos (około 3,5 PLN za 4 osoby). Właśnie zaszło słońce. Trafiamy do jednego z hosteli również polecanych przez LP. Po drodze kierowca oczywiście próbuje nas namówić na nocleg w innym miejscu. Znana na Filipinach (i nie tylko) praktyka. Wystarczy stanowczo odmówić.
Palawan to zupełnie inne miejsce w porównaniu z tymi na Filipinach, które dotychczas odwiedziliśmy. Czuć tropiki. Jest gorąco i wilgotno. Choć to znane miejsce wakacyjne Filipińczyków, turystów nie ma dużo. Pewnie dlatego, że to nie jest pełnia sezonu. Jest pora monsunowa. Wieje wiatr, na morzu wysokie fale. Dla nas to dobrze. Wiatr zdecydowanie pomaga w przetrwaniu w tych upałów. Plan na jutro - łapiemy transport na północ do Sabang. A tam... czekają na nas prawdziwe cuda! Ale o tym w następnym odcinku :).
komentarze
- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres