Kontynuujemy naszą podróż przez góry północnego Luzonu - największej wyspy Filipin. Kiedy docieramy jeepney'em z Banaue do Botocu, słońce ma się już ku zachodowi. Za pół godziny (według Lonely Planet) ma odjeżdżać ostatni jeepney do Sagady, ostatecznego celu naszej dzisiejszej podróży. Niestety, tego kursu dziś nie będzie. Tak więc zmiana planów. Nocujemy w Bontoc!
Bontoc to niewielkie miasto położone w dolinie górskiej. Kiedy zaczynamy szukać noclegu, jest już zupełnie ciemno. Na ulicy nie spotykamy ani jednego turysty. Główną ulicę, jak w większości filipińskich miast, wypełnia hałas pędzących tricykli, i gwar miejscowych do późnej nocy pracujących przy swoich straganach, sklepikach, kramach. Znów, mimo późnej pory i mimo faktu przebywania w zupełnie nam nieznanym, "nieturystycznym" mieście, czujemy się zupełnie swobodnie. Miejscowi się do nas uśmiechają, czasem nawet witają. Ta uprzejmość jest bezinteresowna, nikt nas nie nagabuje do zakupu towarów, czy do skorzystania z usług przewodnika. Po nocy w samolocie, a następnej w autobusie, szukamy zakwaterowania w którym będziemy mogli się umyć i odpocząć. Ceny noclegu dla jednej osoby w pokoju 2-osobowym w hotelu wahają się między 100-400 pesos, czyli około 8-32 PLN. Standard zakwaterowania jest niski. Generalnie o łazience z ciepłą bieżącą wodą można zapomnieć, nawet w przypadku najdroższego hotelu w mieście. Z nadzieją na uniknięcie przygód z karaluchami itp. trafiamy do "najlepszego hotelu w mieście". Pozostały tylko "standard doubles" (z dzieloną łazienką na korytarzu) za 200 pesos od osoby (około 16 PLN). Pokój w miarę czysty, pościel uprana - czysta. Niewiele więcej nam teraz do szczęścia potrzeba! Owa dzielona łazienka to tylko toaleta z umywalką. Brak bieżącej wody, tylko wiadro z zimną wodą, z kubełkiem do spłukiwania toalety. Boimy się pomyśleć jak wyglądają te tańsze hotele :)
Wieczorem wychodzimy na miasto w poszukiwaniu jakiegoś miejsca z filipińską kuchnią. Trafiamy do restauracji po drugiej stronie ulicy od hotelu. Po poprzednich nie bardzo udanych próbach z lokalnymi specjałami, cały czas liczymy, że słaba passa się odwróci. Jakże się pomyliliśmy... Smażona wieprzowina z ryżem okazała się chłodnymi skwarkami z tłuszczu podanymi z równie chłodnym nieprzyprawionym ryżem i warzywami. Po prostu nie zjadliwe... Kurczak po szanghajsku okazał się zimnymi pałeczkami z ciasta z głębokiego tłuszczu ze śladowymi ilościami mięsnego nadzienia + zimne sadzone jajko. Oczywiście zero soli i pieprzu :) Nasza kolacja kończy się zakupem (swoją drogą bardzo dobrych) ciastek w okolicznej piekarni. Do hotelu wracamy około 23:00. Następnego dnia o 8:30 mamy kolejnego jeepneya do nastpnego punktu naszej podróży.
Rano po raz pierwszy widzimy Bontoc w świetle dnia. Miasto, ze wszystkich stron otoczone jest górami. O 8:30 mamy Jeepneya do Sagady - małego, klimatycznego górskiego miasteczka - ulubionej bazy wypadowej "backpackersów" w wyższe góry. W samochodzie my i 5-6 miejscowych. Przejazd bardzo efektowną widokowo trasą trwa około godziny. W końcu docieramy do Sagady.
Krótki spacer po miasteczku, wizyta w kawiarence internetowej i ruszamy na krótki spacer po okolicy. Mamy tylko 2-3 godziny na miejscu do odjazdu Banguio - naszego ostatniego dzisiaj przystanku. Spacer rozpoczyna się niewinnie. Ścieżką mijamy miejscowy cmentarz, a potem schodzimy do doliny gdzie wśród skał podziwiamy słynne wiszące na ścianie skalnej trumny. To jedna z lokalnych tradycji chowania zmarłych.
Dalsza część szlaku prowadzi przez dżunglę porastającą dolinę górską. W pewnym momencie robi się trudniej niż przewidywaliśmy. Rozdzielamy się. Część idzie nurtem rzeki, a część pokonuje skały "na sucho". Szlak prowadzi przez kanion. By pokonac zwały skał, dochodzi nawet do sytuacji gdzie wisimy na rękach na półce skalnej by przeskoczyć na kolejną półkę. Zaplanowana godzina na przejście szlaku wydłuża się do ponad dwóch. W końcu zmęczeni docieramy z powrotem do zabudowań Sagady. Nasz autobus do Baguio już czeka gotowy do odjazdu. Baguio to największe miasto całego górskiego regionu Luzonu. Na szczęście udaje nam się zająć miejsca siedzące. Wkrótce autobus wypełnia się pasażerami, którzy siedzą nawet na dostawkach rozkładanych w przejściu autobusu. Przed nami aż 8 godzin jazdy przez granie i przełęcze Kordyliery Centralnej.
Widoki są naprawdę imponujące. Autobus jedzie drogą wijącą się wzdłuż zboczy gór poprzecianych tarasami ryżowymi. W najwyższych partiach, widzimy chmury w dolinach poniżej nas. Niesamowite widoki!
Kilka przystanków, miejscowi sprzedający lokalne produkty i po około ośmiu godzinach dojeżdżamy do Baguio. Dla nas to właściwie tylko miasto przesiadkowe w dalszej drodze do Manili. Dojeżdżamy wieczorem i od razu kierujemy się na dworzec. Kupujemy bilety do Manili na następny dzień wcześnie rano (4:30). Autobusy jeżdżą przez całą dobę co pół godziny. Tak więc wybór jest spory. Co ciekawe, jest nawet możliwość byboru miejsca. Z dworca przewoźnika Victory Liner (na Filipinach często się zdarza, że różni przewoźnicy autokarowi mają różne osobne dworce). Z biletami w garści kierujemy się do poloecanego przez Lonely Planet hotelu Red Lion. Za pokoje 2-osobowe płacimy po 400 pesos od osoby (około 30 PLN). Ostatnie godziny w Baguio wykorzystujamy na spacer po mieście. Korzystamy też z taksówek. Za kilkuminutowy przejazd przez miasto płacimy w sumie około 3 PLN (czyli około 70-80 gr od osoby!). Następnego dnia, wcześnie o 4:30 rano, mamy autobus bezpośrednio do Manili. Mało snu ale mnóstwo przygód! :) Już jutro znów wzbijamy się w porzestworza. Tym razem nowa linia - Cebu Pacific. Lecimy do Puerto Princesa na wyspie Palawan!
komentarze
- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres