Przelot do Manili przebiega spokojnie i bez niesodzianek. Lądujemu o czasie - 16:10 czasu miejscowego. W Polsce w tym momencie jest 7:00 rano. Po wyjściu z samolotu stajemy do kolejki do odprawy paszportowej. Wcześniej, podczas lotu, wypełniliśmy druki imigracyjne i celne. Pani celnik pyta tylko o długość pobytu. Witamy na Filipinach! :) Jeszcze dzisiaj wyruszamy w głąb kraju, do północnej części wyspy Luzon.
Na lotnisku w Manili wymieniamy dolary na Filipińskie Pesos i łapiemy taksówkę na dworzec autobusowy Sampaloc. Nasz plan to złapanie wieczornego autobusu do Banaue (słynącego ze spektakularnych tarasów ryżowych), a wcześniej rozejrzenie się po centrum miasta za jedzeniem. Taksówkarz uruchamia licznik ale nie podaje nam orientacyjnej ceny dojazdu na dworzec. Już wiemy, ze coś się święci. No i oczywiście mieliśmy rację. Po dojechaniu na miejsce, słyszymy kwotę 800 PHP, czyli około 55 PLN. To zdecydowanie za dużo jak na 20-minutową jazdę na w stolicy Filipin. Po pierwszych wątpliwościach z naszej strony, jakby nigdy nic cena spada do 700 PHP. My proponujemy 400. W końcu staje na 480 :) I tak sporo jak na Manilę. Powinniśmy zarządać orientacyjnej ceny zanim ruszyliśmy. Podekscytowanie przyjazdem na Filipiny wzięło jednak górę i nie byliśmy uważni.
Mimo wcześniejszych obaw (weekend) nie było problemu z dostępnością biletów do Banaue. Dziesięcio i pół godzinny przejazd w jedną stronę dla jednej osoby kosztuje 450 PHP (ok. 32 PLN). Z biletami już w kieszeni idziemy na jedną z głównych ulic Manili by znaleźć coś do jedzenia. Trafiamy do polecanej nam wcześniej sieciowej restauracji Mang Inasal.
Typowa filipińska kuchnia. Każdy zamawia coś innego. Ryż, kurczak, wieprzowina, warzywa.. azjatycki klasyk... W końcu dostajemy nasze dania. Od razu zwracają uwagę małe porcje. Jak się jeszcze potem okaże, to typowe dla Filipin. Smaki nie rzuciły na kolana. Miejscowa kuchnia łagodnie mówiąc nie przesadza z przyprawami. Po nieudanej próbie połączenia się z internetem w pobliskim McDonaldsie, wracamy z powrotem na dworzec autobusowy. Jest 21:30. Idziemy przez słabo oświetlone małe uliczki centrum Manili. Już odnosimy wrażenie, że historie o przestępczości w stolicy Filipin są grubo przesadzone. Na ulicy nie spotykamy "typów spod ciemnej gwiazdy". Wszyscy patrzą się na nas życzliwie, uśmiechają się. Tuż przed 22:00 docieramy do dworca. I tu miła niespodzianka. Spotykamy czterech Polaków, którzy też tego samego dnia przylecieli do Manili z Seulu gdzie są na wymianie studenckiej.
Punkt 22:00 nasz dość wiekowy "PKS" rusza w daleką drogę na północ. (Przewidywany czas podróży - około 10 godzin! Cóż... nie przyjechaliśmy tu na "wczasy" ;). Większą część czasu podróży jest ciemno tak więc nie możemy podziwiać widoków. Dopiero około 6:00 rano rozjaśnia się i odsłania się przed nami piękny górski krajobraz filipińskiej Kordyliery Centralnej. W końcu około 8:00 rano dojeżdżamy do naszego celu - Banaue.
Autobus zatrzymuje się kilkaset metrów przed miejscowością. Nieco zdezorientowani wysiadamy. Okazuje się, że z powodu "dużego dzisiaj ruchu" nie możemy wjechac do centrum. Przy autobusie w gotowości stoją jeepney'e [dżipneje] . To wręcz filipińska legenda! Jeepney'e to podstawa lokalnego transportu. To "Jeepy" pozostawione przez długo tu stacjonującą amerykańską armię, specjalnie (wydłużone) przystosowane do przewozu pasażerów.
Wyczuwając podstęp nie dajemy się namówić na transport tym efektownym (zdjęcia!) środkiem transportu. Po 10-minutowym spacerze docieramy do centrum Banaue. Na początku trafiamy do restauracji oferującej klasyczną filipińską kuchnię oraz dostęp do internetu. Zamawiamy "słynne" chicken adobo. I znowu bez szału. Kurczak w sosie sojowym z ziemniakami. Znowu tak jakby kucharz zapomniał o przyprawach :) Po obiedzie ruszamy w stronę okolicznych wodospadów.
Nie znamy dokładnie drogi. Na szczęście na drodze co chwila napotykamy na miejscowych. Duża zaletą podróżowania po Filipinach jest to, że angielski zna właściwie każdy. Miejscowych "wieśniaków" pytamy o drogę. Mamy okazje zobaczyć jak wygląda życie filipińskiej prowincji.
Co chwila przechodzimy przez podwórka okolicznych domostw. Nie mijamy żadnych turystów, nikt nic nie udaje, nie pozuje. Wszyscy witają nas z uśmiecham. Ciekawskie dzieci podążają za nami. Nikt nie prosi o pieniądze (jak to się zdarza w wielu krajach).
W końcu docieramy do wodospadów. Orzeźwiająca kąpiel i ruszamy w drogę powrotną. Tym razem łapiemy "tricykla" do Viewing Point. Tricykl to kolejny bardzo charakterystyczny środek transportu na Filipinach. To motocykl z dołączoną maleńką budką na kółku przypominającą zminiaturyzowanego polskiego Fiata 126 P :). Do budki cudem wciskają się po dwie osoby. Śmiechu co nie miara :)
Przejazd około 15 minut kosztuje około 3 PLN od osoby. Viewing Point to miejsce, z którego podziwiamy słynne ryżowe tarasy Banaue. Musimy przyać że widok robi wrażenie. Tricyklami wracamy do centrum Banaue. Bez problemu znajdujemy jeepney'a który ma nas zawieźć do Bontoc. Podróż trwa prawie 3 godziny. W jeepney'u tylko nasza czwórka. Korzytstamy z miejsca i odsypiamy zmęczenie z poprzednich dni podróży. Do Bontoc docieramy po zmroku. W planach było złapanie kolejnego jeepney'a do Sagady, ale okazuje się, że niestety ostatni już odjechał. Pozostaje nam szukanie noclegu w Bontoc...
komentarze
- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres- Odpowiedz
Adres