Pasmatritie! Kakoje krasiwoje! Proszę zobaczyć, jakie piękne! Mówi do mnie współpasażer marszrutki wskazując palcem na błękitną taflę jeziora, które pierwszy raz wyłoniło się zza drzew. To Issyk-Kul, duma Kirgizów. Jest rzeczywiście piękne. Zmieniająca się barwa od jasnego błękitu aż do granatu. Do tego promienie słońca połyskujące na falach. A w tle wysokie ośnieżone szczyty gór Tien Szan.
To drugie pod względem wielkości jezioro rodzaju alpejskiego (śródgórskiego) na świecie. Ustępuje tylko jezioru Titicaca w Boliwii. Issyk-Kul nie zamarza zimą. Jest słone oraz podgrzewają je gorące źródła.
Budzi mnie deszcz dzwoniący intensywnie z zadaszenie przy moim pokoju w hostelu. Plan był taki żeby wyjść o 6:30 i łapać autobus do Karakol koło 7:00. Przejazd z Biszkeku na wschodni kraniec kraju, za jezioro Issyk-Kul trwa 6-7 godzin. W taką ulewę przemoczę buty i spodnie jeszcze przed dotarciem na przystanek. A ponieważ lecąc tylko z bagażem podręcznym zwykle starcza miejsca tylko na jedną parę, trzeba o nią bardzo dbać. Jestem więc zmuszony czekać z wyjściem do 8:20. Jest okienko pogodowe. Po raz pierwszy w Biszkeku korzystam z miejskiego trolejbusu. Po 2 minutach czekania podjeżdża 35-tka. Kierunek Zapadnyj Wakzal (dworzec zachodni). Nigdzie nie spotkałem podobnego systemu przejazdu komunikacją miejską. W Biszkeku wygląda to tak: wsiadamy do autobusu środkowymi drzwiami. Gdy zbliża się nasz przystanek ustawiamy się w przejściu w kolejce do przednich drzwi. Dopiero przy wysiadaniu płacimy kierowcy za przejazd 9 somów (ok 50 groszy). Żadnego biletu się nie dostaje. Przynajmniej ja nie dostałem...
Na dworcu jestem o 8:50. Pierwsze kroki kieruję do kas biletowych. Tam odsyłają mnie na przystanek marszrutek. Płatność za przejazd u kierowcy. Cena 300 somów (około 18 PLN). Oczywiście nie ma żadnych biletów. Stoją trzy marszrutki do Karakol. Jedna już grzeje silnik. Niestety odjazd przynajmniej za 40 minut. Kierowca musi uzbierać wystarczającą dla niego liczbę pasażerów by w ogóle opłacał mu się przejazd. Koniec końców ruszamy dopiero o 10:00. Czas na obejrzenie mojego docelowego miasta znacznie się skraca.
Marszrutka z lotniska do miasta to był pikuś. Prawdziwa, typowa marszrutka w kraju byłego Związku Radzieckiego, to taka, która jedzie przynajmniej kilka godzin z wieloma przystankami po drodze. Ruszamy z ok 4-5 wolnymi miejscami. Jeszcze w obrębie Biszkeku busik się zapełnia. Siedzę w ostatnim rzędzie przy oknie i to był raczej kiepski wybór bo tam jest największy ścisk. Plecak mam między nogami. Nie ma mowy o ruszeniu się nawet centymetr w prawo czy lewo. Rozpoczynają się pierwsze gadki z sąsiadami z siedzeń obok. Skąd jesteś? Dokąd jedziesz? Podoba Ci się Kirgistan? Dlaczego podróżujesz sam? Masz żonę? Jakoś sobie radzę moją podstawową znajomością rosyjskiego. Najbardziej sympatyczny jest pan ze złotymi zębami. Służy wszelkimi radami oraz ratuje z opresji gdy koło nas siada kompletnie pijany, przysypiający na naszych ramionach jegomość. Co chwila ktoś wsiada i wysiada. Zdarza się że jedna, dwie osoby stoją jakiś czas w przejściu bez miejsc siedzących. Na przełęczy między Biszkekiem, a jeziorem jest 20-minutowy przystanek na odpoczynek. Drogi są bardzo zmienne. Czasem gładkie i szerokie, czasem bardzo wyboiste i wąskie. Kierowca jedzie wyjątkowo szybko. Myślę że około 150 km/h. Wierzę i ufam, że jest doświadczony i wie co robi. Właściwie to staram się w ogóle o tym nie myśleć.
Po 6 i pół godzinach jazdy dojeżdżamy do Karakol. Od razu widzę, że to nie jest centrum miasta. Pytam ludzi na przystanku jak tam dojechać. Wszyscy są bardzo pomocni. Prowadzą mnie do odpowiedniej marszrutki. 7 somów (ok 40 groszy) i jestem na miejscu. Znów nie wygląda mi to na centrum. Jakiś bazar i kilka sklepów. Cóż, Karakol to miasto ok 70-tysięczne więc nie powinienem się spodziewać szklanych wieżowców. Wyjmuję mapę i orientuję się w terenie. Na szczęście jestem tylko dwie przecznice od hostelu znalezionego w przewodniku Lonely Planet. To Yak Tours Karakol Hostel. Wyczytałem że to pierwszy typowy hostel z "dormami" w całej Azji Centralnej. Wygląda jak wielki stary drewniany dom (potem się dowiaduję że ma 107 lat). Dzwonię przyciskiem przy bramie. Po kilkunastu sekundach otwiera mi sympatyczny, uśmiechnięty starszy pan w bereciku. Od razu przechodzę na rosyjski. Pytam czy jest komanata (pokój). Jest. I to dużo, bo w hostelu nikogo oprócz mnie nie ma. Jak ja lubię podróże na koniec świata... :)
Dostaję własny pokój "jedynkę" za 300 somów (18 PLN). Hostel również wewnątrz wygląda jak stary rosyjski dom. Niemal dworek. Obok pokoju jest salonik z kominkiem i fotelami (właśnie tu piszę tę relację). Centrum obchodzę w poszukiwaniu internetu. Mimo moich obaw, nie ma z tym najmniejszego problemu. Co krok kawiarenka internetowa. A w niej młodzież "gra w grę". Ech za moich czasów to się grało w piłkę i wisiało na trzepaku ;). Gorzej z Wi-Fi. Udało mi się w końcu znaleźć zwykły bar z hamburgerami z działającym łączem bezprzewodowym. Mogę się podłączyć z laptopem i wrzucić drugi odcinek relacji na Lotera. Powoli się ściemnia, dzisiaj już nic nowego nie zobaczę. Szwędanie się samemu po zmroku po miastach i miasteczkach Azji Centralnej to nie jest najlepszy pomysł.
Wiem, że przyjazd do Karakol na niecały dzień do grzech. Pewnie odezwą się fani gór z pretensją, że niemal zbeszcześciłem ich świątynię :). Miasteczko jest bazą wypadową do Tien Szan - jednego z najwyższych pasm górskich na świecie. Cóż, wycieczkę w góry pozostawiam na inny wyjazd, kiedy będę miał więcej czasu. Wycieczkę do Karakol traktuję bardziej jako okazję do poznania kirgiskich krajobrazów z okna autobusu. To jedyna taka okazja podczas tego krótkiego wyjazdu.
W drogę powrotną do Biszkeku ruszam już następnego dnia, ale najpierw przechadzka po mieście. Musze przyznać, że właściwie nic tutaj ciekawego nie ma. Wszystko co ciekawe jest poza miastem - w górach. W końcu zrobiła się piękna pogoda. Chmury odsłoniły piękne szczyty Tien Szanu. Taksówka z hostelu na dworzec autobusowy kosztuje tylko 50 somów (około 3 PLN).Na dworcu reguła ta sama jak w Biszkeku i chyba w całej Azji Centralnej. Marszrutka odjedzie jak uzbiera się wystarczająca ilość pasażerów. Mam szczęście. Czekam tylko około 15 minut. Tym razem wybieram miejsce z widokiem na góry, a nie na jezioro Issyk-Kul.
Zupełnie inna bajka niż wczoraj. Dzięki pięknej pogodzie mogę przez całą drogę podziwiać piękne ośnieżone szczyty Tien-Szanu na tle błękitnego nieba. Wszyscy pasażerowie z Karakol jadą do Biszkeku lub pobliskich miejscowości, tak więc marszrutka nie zatrzymuje się nigdzie po drodze. W ciągu 6-godzinnej jazdy jest tylko jeden 20-minutowy przystanek na rozprostowanie kości, toaletę i kupienie czegoś do jedzenia. Podróż dużo spokojniejsza od wczorajszej. Bez przygód z niesfornymi współpasażerami, bez żadnych rozmów w ogóle. Mogę cały czas podziwiać piękny Kirgistan. Sami zobaczcie:
Do Biszkeku docieram około 18:00.
Jutro pobudka o 6:00 rano. Po "marszrutkowej", czas na lotniczą przygodę w Kirgistanie! :) Lokalnymi liniami lotniczymi lecę do drugiego co do wielkości miasta kraju - Osz.