Pierwszy odcinek relacji z podróży zakończyłem spotkaniem z nieprzyjemnymi typami podającymi sie za policjantów. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Pytania o alkohol i narkotyki, pobieżne przeszukanie portfela, na szczęście obyło się bez strat. Wsio haraszo, możemy iść. W takiej sytuacji warto pokazać kopię paszportu, a nie sam dokument. Dzięki temu nie przekazujemy bardzo ważnego dla nas dokumentu w podejrzane ręce.
Takie realia w Azji Centralnej i nie tylko. Trzeba mieć tego świadomość.
Dziwne że takie rzeczy przydarzają mi się w pierwszych 10 minutach pobytu w nowym mieście. Podobnie było w Nowym Jorku, kiedy w ciągu 10 minut od pierwszego wyjścia z metra na Manhattanie czarnoskórzy "raperzy" osaczyli mnie dookoła i w dość agresywny sposób próbowali mi sprzedać swoje płyty. Potem już nigdy podobna rzecz się nie przytrafiła. Mam nadzieję, że podobnie będzie w Kirgistanie.
Osz Bazaar nie okazał się bardzo imponujący. Inna sprawa że pod wrażeniem niemiłego przywitania pod bramą nie było to miejsce które chcielibyśmy eksplorować kilka godzin. Sprzedaje się tam głównie produkty żywnościowe. Po raz pierwszy spróbowaliśmy samsas - jednego z najpopularniejszych kirgiskich przysmaków. To coś w rodzaju pieczonego rożka z ciasta francuskiego nadzianego cebulą, wołowiną, tłuszczem z wołowiny i przyprawami. Bardzo dobra, choć dość ciężka przekąska :).
Dochodzimy do centralnego placu miasta Ala-Too, nad którym góruje ogromna flaga Kirgistanu chroniona przez dwóch umundurowanych galowo wartowników. Atmosfera również przez pogodę jest senna. Zaczyna padać coraz bardziej. Kieruję się więc w stronę hostelu Nomad (figuruje jako Nomad Homel w przewodniku Lonely Planet). W tym momencie rozstaję się z kolegą Niemcem. On kieruje się na dworzec i łapie autobus do Ałma Aty w Kazachstanie. Kiedy dochodzę do hostelu leje już jak z cebra. Nomad Home znajduje się na tyłach wschodniego dworca autobusowego. Oznacza go jedynie kartka 10x25 cm przyklejona taśmą klejącą do bramy. Brama jest zamknięta. Na kartce informacja żeby dzwonić pod wskazany numer, lub pójść do domu numer 17. Tam niestety również zamknięta brama i nikt nie odpowiada na dzwonek. Wracam pod bramę hostelu i znów dzwonie. Przed ulewą chronię się pod drzewkiem czereśni. Po około 15 minutach stania i pukania decyduję sie napisać smsa pod wskazany numer. Po 5 minutach w końcu zjawia się właścicielka. Nocleg w dormie kosztuje 350 somów czyli ok 20 PLN. Jest też możliwość nocowania w namiocie oraz w rozstawionej na podwórku prawdziwej kirgiskiej jurcie. Podczas mojego pobytu jurta jeszcze nie jest gotowa na sezon letni. Nomad Home to jedno z niewielu tego typu hosteli w mieście. Można tu spotkać "backpackersów" z całego świata.
Postanawiam przez kilka godzin odespać noc w samolocie. Kiedy wracam na miasto około 15, wszystko wygląda już zupełnie inaczej. Świeci słońce, na ulicach jest dużo ludzi. Na placu Ala-Too odbywa się niedzielny festyn. Na środku tryska system imponujących fontann. Na placu pokazy zapasów i karate. Kirgizkie rodziny robią sobie zdjęcia na tle charakterystycznych stołecznych budowli. Biszkek to miasto drzew i parków. Niemal każdą ulicę zdobią szpalery drzew. Centrum to niemal jeden wielki park. Przechodzę przez jeden z nich. W jednym miejscu ekipa trenuje break dance, dalej ludzie grają w ping-ponga na stołach rozstawionych pod chmurką.
Z oddali dochodzi do mnie głośna muzyka i krzyki. Gdy się zbliżam okazuje się że to zawody tańca hiphopowego. Młodzież poubierana w amerykańskim stylu, w czapkach "bejsbolówkach" stoi w dwóch grupach naprzeciwko siebie na scenie. Co chwila pojedynczy reprezentanci obu grup stają na przeciwko siebie i odbywa się coś w rodzaju pojedynku na taniec. Tancerz jest wspierany przez swoją ekipę głośnymi okrzykami "uuuuu!!" "aaaaa!!" jeeeee!!!". Kto by pomyślał że takie rzeczy w Biszkeku :) Super!
Przy placu Ala Too znajduje się "Concorde Cafe". To kawiarnia inspirowana lotnictwem. Kelnerki chodzą w strojach stylizowanych na stewardessy. Można tam skorzystać z darmowego Wi-Fi oraz spróbować miejscowych specjałów kulinarnych. Tym razem zamawiam pierogi z mięsem i cebulą. Widać rosyjskie wpływy. Porcja kosztuje ok 140 som czyli ok 8 PLN.
Kolejny dzień przeznaczam również na Biszkek. Pogoda dalej bardzo ładna. Spaceruję m.in po ulicy Kijowskiej, przy której gromadzą się kawiarnie, restauracje, sklepy. Na "lunch" próbuję kolejnego lokalnego przysmaku - plov, czyli potrawy ze smażonym na tłuszczu ryżem, marchewką, kawałkami wołowiny i przyprawami. Tu widać wpływy chińskie.
W biurze podróży załatwiam kolejne etapy mojej podróży. Ale gdzie mnie wywieje to niespodzianka na kolejne odcinki :). Próbuję również miejscowego fast fooda, czyli gamburgier. To coś w rodzaju połączenia kebabu z hamburgerem. Krojona wołowina pieczona jak kebab na obrotowym grillu umieszczona jest razem z frytkami, sałatą i sosem między dwoma kawałkami bułki. Naprawdę spora porcja! Taka przyjemność kosztuje 60 somów, czyli około 3,5 PLN. Postanowiłem również wymienić kilka dolarów na somy w kantorze. Jest w centrum Biszkeku bez liku. Co ciekawe problemem okazał się mały bazgroł na banknocie. W innych krajach nikt na to nawet nie zwraca uwagi. Tutaj albo nie chciano w ogóle wymienić tego banknotu, albo oferowano niższy kurs. Dziwne.
Jutro kolejny etap mojej podróży po Kirgistanie. Wybieram się do największej atrakcji turystycznej kraju, czyli nad jezioro Issyk-Kul.